Maroko – niespełniony afrykański sen ?

Maroko naprawdę jest bajkowe? Czy to dla nas niespełniony afrykański sen?

W Marrakeszu kupiliśmy olej arganowy. Tam go próbowaliśmy w każdej postaci – jako olej, jako pastę, jako mydło czy dopiero co zebrany z drzewa owoc. Widzieliśmy go na co drugim straganie. Czuliśmy niemal wszędzie. Jego zapach towarzyszył nam przez całą podróż. Płynne złoto Maroka to coś, co od razu przypomina nam o tym wyjeździe. A w domu? W domu olej zwyczajnie nam śmierdzi.

Zapachy

Zapach, który nam się podobał w Maroku i w ogóle nie był dla nas uciążliwy, w domu jest nie do wytrzymania. Po otwarciu jednej z zakupionych buteleczek oleju, gdy intensywna woń dotrze do naszych nozdrzy, od razu staje nam przed oczami cały ten marokański kram. I zaraz szybko zakręcamy buteleczkę, by schować ją głęboko w czeluściach szafy.

Essaouira / Ludzie w Maroku

Dźwięki

Przemierzyliśmy małym busem w Maroku setki kilometrów, a czas podczas drogi umilały nam arabskie przeboje disco, słuchane przez kierowców. Gorsze czy  lepsze – tam były znośne. Po powrocie do Polski, z ciekawości i sentymentu, chcieliśmy posłuchać tych hitów. To było niewykonalne, gdyż uszy nam po prostu zwiędły.

Smaki

Zamówiliśmy obiad w jednej z przydrożnych knajpek przy drodze do Merzougi. Po chwili słyszymy, że nie ma tego, co chcemy. Proponują nam keftę (mięso jagnięce lub wołowe z czosnkiem, kolendrą, zwinięte w kulki, gotowane w sosie z pomidorów i cebuli, podawane z jajkiem ścinającym się na wierzchu), na co chętnie przystajemy.  Czekamy (dość długo), po czym na nasz stół wjeżdża danie przygotowanie w tadżinie. Są jakieś pomidory, są jakieś jajka – próbujemy. Po chwili dochodzimy do wniosku, że nie jest to kefta. Jeszcze nie do końca jesteśmy rozeznani  w nazwach lokalnych przysmaków, które w większości podawane w glinianym naczyniu, tadżinie. Po prostu nam się ze sobą mylą.

Zjedliśmy już część, więc by nie robić zamieszania, danie bez słowa skończyliśmy.  Po prostu było nam głupio, że chcemy oddać naruszony już posiłek. Że na ulicach biegają bose dzieci, a my wybrzydzamy. Dopiero gdy berberyjski kelner zaczął zbierać naczynia ze stołu, uprzejmie zapytaliśmy czy coś się stało, że nie dostaliśmy naszego zamówienia, tylko co innego. Kelner odpowiedział: „Nie rozumiem o co wam chodzi. Byliście głodni, my zrobiliśmy dla was posiłek, jesteście najedzeni i uśmiechnięci. Czego chcieć więcej? Dlaczego robicie problem?”.

Szok

Bam. Tu nastąpiło zderzenie. Zderzenie kultury europejskiej z arabską. Zderzenie wymagań europejskiego turysty – przyzwyczajonego do zazwyczaj łatwego podróżowania po Starym Kontynencie –  z minimalizem, prostotą i pogodnością.  I wtedy zaczęły pojawiać się w naszych głowach takie myśli: „No właśnie, czuliśmy głód, oni nas nakarmili. Jesteśmy najedzeni i szczęśliwi, nie mamyy pustych żołądków. Przecież o to tylko chodzi. Dlaczego szukamy dziury w całym?”

Essaouira / Ludzie w Maroku

W Europie raczej byłoby to nie do pomyślenia. U nas kelner wróciłby do stolika, oznajmił wszem i wobec, że nie można przyrządzić zamówionego dania i zaproponowałby co innego. Mielibyśmy wybór, czy chcemy zamówić coś innego, czy po prostu zmienić lokal.

Tutaj zostaliśmy postawieni przed faktem dokonanym. Marcinowi nie spodobał się sposób, w jakim mężczyzna się do nas odnosił i powiedział mu spokojnie, że owszem, jesteśmy najedzeni, ale nie rozumiemy sytuacji. Zamawiamy danie X, mówią, że go nie ma, proponują danie Y, po czym na stół wjeżdża danie Z. My je potulnie zjedliśmy, żeby właśnie nie stwarzać tych problemów, ale kelner niestety na nas naskoczył. Że jesteśmy kłopotliwymi gośćmi, że zabrakło im prądu (przed wejściem widzieliśmy panele słoneczne), jeśli nie chcemy, to nie musimy płacić i możemy się wynosić. Że mógł nam zrobić pizzę i się nami nie przejmować.

Trochę straciliśmy rozeznanie. Czy rzeczywiście jesteśmy problematycznymi gośćmi, roszczeniowymi turystami z Europy, którzy zamiast się cieszyć piękną pogoda i pełnym brzuchem, tylko narzekają i szukają dziury w całym? Którzy w kraju, gdzie widać biedę na ulicach, wybrzydzają, bo nie dostali tego, na co mieli ochotę? Nie potrafią wyluzować, poczuć ducha pustyni, trochę wolności i radości z tego, co się ma?

Marrakesz / Ludzie w Maroku

A może właśnie tak powinno być, że skoro mamy za to zapłacić, skoro jesteśmy klientami – nieważne, w jakim zakątku globu się znajdujemy. Czy to w Polsce, czy w Maroku, powinny obowiązywać te same, albo chociaż podobne standardy – płacimy za to, co zamówiliśmy. Chcemy wiedzieć, jaki dostaniemy towar czy posiłek. Zwykłe naciągactwo czy pogodna natura kelnera?

Może berberyjski strój kelnera był tylko wabikiem dla spragnionych nowości turystów, jego zachowanie zasłoną dymną i próbą wzbudzenia w nas wyrzutów sumienia, przygotowanie innego zamówienia – zwyczajnym naciąganiem przyjezdnych, byleby zarobić coś za wszelką cenę?

A może zachowaliśmy się nieodpowiednio. Trzeba było od razu powiedzieć, że nie jest to danie, które zamówiliśmy. Wstać i wyjść, nie jeść. Lub zjeść i siedzieć cicho. A my nieświadomi rozpoczęliśmy posiłek, w trakcie zorientowaliśmy się, że nie jest to nasze zamówienie, a po zjedzeniu  – może trochę bez zastanowienia – zwróciliśmy uwagę. Chcieliśmy zapłacić. I zapłaciliśmy. Ale pozostał olbrzymi niesmak.

bazar w Marrakeszu

Prawda czy mit?

Bo w Maroku tak to już właśnie jest. Człowiek traci rozeznanie. Nie wie, co jest prawdą, a kłamstwem. Co bajką, a rzeczywistością. Co fikcją, a codziennością. Pewne rzeczy, które byłyby nie do pomyślenia u nas, w Polsce czy Europie, w Maroku jakoś na nie się godzimy i patrzymy na nie z przymrużeniem oka.

Gdzie te nieprzebyte pustynie, gdzie te równe kopczyki orientalnych przypraw na straganach, gdzie te rzemieślnicze wyroby, gdzie ta smakowita marokańska kuchnia, gdzie ta gościnność, prawdziwe berberyjskie wioski, przyjaźni mieszkańcy, uczucie wolności, życiodajne oazy, kupieckie karawany? Gdzie to wszystko, o czym tyle słyszeliśmy i tak bardzo pragnęliśmy ujrzeć na własne oczy?

To wszystko gdzieś w Maroku ginie. Podróżując po tym kraju, ma się świadomość, że to wszystko gdzieś jest, ale szczelnie ukryte przed okiem wścibskiego turysty. Berberowie są nieraz tylko „z przebrania”. Pustynia, po której podróżuje się na wielbłądzie, na około jest przeorana śladami kół quadów i aut do tego stopnia, że traci się poczucie, iż naprawdę jesteśmy w odległym i tajemniczym miejscu. Berberyjskie wioski na pustyni nie są wcale pięknymi namiotami, postawionymi pośrodku niczego. Czerwone kazby chylą się ku upadkowi. Hotelowe riady nie wyglądają tak, jak na zdjęciach w ofertach. Kuchnia nie zawsze  jest tak wspaniała. Plaże nie tak odpowiednie do kąpieli. Jazda na wielbłądach nie do końca  tak wygodna. Miętowa herbata często nie tak dobra. Marokańczycy czasem nie tak mili i gościnni. Nie jest tak, jak w opowieściach.

Essaouira / Ludzie w Maroko

Więc jak jest?

Najlepszym tego przykładem jest główny plac Marrakeszu – Jamaa el Fna. Znajdzie się tam wszystko, czego dusza zapragnie (lub wolała by uniknąć). Miotacze ognia, fakirzy, zaklinacze węży, akrobaci, stragany ze ślimakami, głowami baranów lub innymi interesującymi produktami przeznaczonymi do spożycia, kobiety z kurami na głowie, bajarze, muzycy, wróżbici, handlarze każdym możliwym badziewiem, którzy wprost włażą ci na głowę z każdej strony i wołają w każdym języku świata. Istna wieża Babel. Takie jest pierwsze wrażenie.

Jamaa el-Fna  jest tak przesiąknięte ułudą i naciągactwem,  to tak turystyczne miejsce, że nie wiadomo, gdzie zaczyna a gdzie kończy się granica między kiczem a dobrą zabawą. Ale Marrakesz już taki jest. Brutalny, ze swoją głośna muzyką dobiegającą z bębnów. Nieco brudny i zakurzony, czasem popadający w ruinę. Zdarza się, że paskudny. Ale też olśniewający, wzbudzający zachwyt bogactwem zdobień, kunsztem architektury, przepychem, oryginalnością, precyzją i spójnością.  Gwarny, zatłoczony na placu lub między straganami, pusty i tajemniczy na mniejszych uliczkach. Tam olśniewające dzieła sztuki mieszają się z ruinami budynków, tloczne bazary krzyżują z tajemniczymi i cichymi uliczkami.

Czerwone miasto wprost tętni życiem, muzyką i tajemnicą. Bo tak, tam dobitnie czuć, że Marrakesz ma tajemnicę. Piękną, głęboko skrywaną, która tylko czeka na odkrycie. Nam jest sprzedawana wersja turystyczna. Wchodzisz albo do widzenia. Albo bierzesz Marrakesz takim, jakim jest, albo nie masz tu czego szukać.  Poza światłem latarni na Jamaa el – Fna, w cieniu, kryją się zaułki, sklepy, domy, ogrody i place, które tylko czekają na poznanie, która mają swoją niesamowita tajemnicę – ukryte piękno. W tym mieście, mimo jego turystycznego oblicza, czuć magię.   I tak jest z całym Marokiem. Trzeba szukać mocniej, dłużej, głębiej, żeby odkryć prawdziwą twarz tego afrykańskiego kraju.

Ludzie w Maroku

Bunt i akceptacja

To miejsce tak intensywne, tak impulsywne, przesycone zapachami i dźwiękami, że podróżujący w pewien sposób staje się otumaniony tą feerią barw, smaków i odgłosów. Zapachy, które w domu nas odstraszają, tam wydają się przyjemne. Smaki nie pasujące nam na co dzień, tam okazują się pyszne. Dźwięki zazwyczaj nieznośne dla uszu, tam zachęcają do tańca. W Maroku gdzieś gubi się poczucie rzeczywistości i realizm, zatraca się zdolność logicznego myślenia. Rzeczy, które nam nie pasują w domu, których nie lubimy w miejscu naszego zamieszkania, tam schodzą na dalszy plan lub po prostu je akceptujemy. Bo chcemy tej magii.

A więc coś za coś. Dajemy 10 dirhamów więcej, jedziemy 100 kilometrów dalej, akceptujemy 3 godziny spóźnienia, śpimy w zimnie pod gołym niebem, żyjemy bez bieżącej wody w kurzu i zgiełku ulic, wśród dzikich tłumów między straganami, by właśnie poczuć tą magię. I do nas należy wybór, czy chcemy tą magię poczuć. Możemy się na miejscu zbuntować. Bo to nie to, czego oczekiwaliśmy. Nie to nam obiecywali. Nie o tym czytaliśmy. Spakować walizki, wrócić do domu i o Maroku szybko zapomnieć.

Ludzie w Maroku

Ale możemy też się poddać i zaakceptować Maroko takim, jakim jest naprawdę. Wyluzować, oddychać głębiej, patrzeć dalej, nie zwracać uwagi na niuanse – tak jak berberyjski kelner z naszej pechowej restauracji. Chodzić w kurzu, w tłumie, w przykrym zapachu, ale cieszyć się chwilą w tym magicznym miejscu. Po prostu pamiętać – to nie jest już Europa. To  Czarny Ląd, nawet jeśli blisko powiązany z europejską kulturą, to nadal inny kontynent, inne zwyczaje, inny standard życia. Trzeba się dostosować.

Mimo naciągania, krętactwa, wrednych taksówkarzy, niezorganizowania, zaniedbania, niepunktualności – Maroko to magia, którą czuje się nawet między tym wszystkim, co nam się w tym kraju nie podoba.

Ciemna strona Maroka

Nasz wyjazd był dosyć pechowy. Na lotnisko dojechaliśmy 5-osobową taksówką w siedem osób (trzy z przodu, cztery z tyłu). Lot był oczywiście opóźniony o jakieś 3 godziny. Wszystko co mogło pójść nie tak w trakcie wyjazdu – tak właśnie poszło. Zgubione – karta pamięci, telefon, ręcznik, okulary słoneczne, kilka kosmetyków, torebka z paszportem i pieniędzmi ( dwa ostatnie odzyskane). Organizatorzy wycieczek zapominali nas na nie zabrać, wsadzali nas do złych busów, sama organizacja wołała o pomstę do nieba.

Naciągacze, wredni taksówkarze, brak prądu czy wody zdatnej do picia, węże i skorpiony, wszechobecni naganiacze, dziesiątki godzin spędzonych w busie, paskudna pogoda, przeraźliwy ziąb, zatrucia pokarmowe (faraon musiał się bardzo wkurzyć, skoro jego zemsta dosięgła nas  już w Polsce…), spadające na głowy małpy, dostawanie do jedzenia nie tego, co się zamawiało, problemy z dojazdem na lotnisko, pozamykane atrakcje, które najbardziej chcieliśmy odwiedzić, czy pomijanie atrakcji z planu wycieczek organizowanych przez biuro (nomen omen, najbardziej polecanego w internecie), wszechobecna komercja.

Noclegi zupełnie różniące się od tego, jak miały wyglądać według oferty (oczywiście na niekorzyść), nieustanna walka ze sklepikarzami o każdego dirhama, spóźnione busy, uciekające wielbłądy (tak, tylko nasze musiały odczepić się od karawany, by ruszyć samemu hen, w siną dal) – to tylko wierzchołek góry lodowej wszystkich pechowych historii, jakie nam się przytrafiły podczas tej podróży.

Essaouira / Ludzie w Maroku

Jasna strona Maroka

Ale będąc w Essaouirze, udało nam się poznać tą prawdziwą marokańską gościnność i inną stronę Maroka – nie turystyczną i komercyjną. Kupując przyprawy w kiosku przy targu rybnym, zaczęliśmy rozmawiać ze sprzedawcą, który nie mógł mieć więcej, niż 30 lat. Zaprosił nas na herbatę (odmówienie takiemu zaproszeniu jest olbrzymim nietaktem), podarował kilka upominków ze swojego kramu, opowiedział pare historii, pokazał swoje kameleony.

Zapytany przez nas, jak często jeździ po Maroku i co ciekawego może nam tu polecić odpowiedział, że jedyne miejsce, gdzie do tej pory podróżował, to Marrakesz, bo mieszka tam jego rodzina.
I wtedy dopiero do nas dotarło, jak wielkie mamy -mimo wszystko – szczęście.

Spotkaliśmy naciągaczy i bardzo pomocnych ludzi. Wprowadzających w błąd i niezwykłych przewodników. Widzieliśmy krajobrazy jak z bajki i miejsca brudne, zaśmiecone. Doświadczyliśmy prawdziwej uczty dla podniebienia i zatruliśmy się jedzeniem. Zostaliśmy wyrolowani i poznaliśmy prawdziwą marokańską gościnność.

Dolina Tysiąca Kazb, Maroko

Jednak magia

Maroko jest piękną bajką, mitem. Mitem, ponieważ jego wyobrażenie jest w nas wciąż żywe, ale naprawdę takie Maroko nie istnieje. Bajką, bo wciąż chcemy w takie Maroko wierzyć. Będąc tam, trafiamy to innego wymiaru, nierzeczywistego miejsca, niepodobnego do żadnego innego. Jest snem, w którym błądzimy jak dzieci. I choć wiemy, że prawda może wyglądać zupełnie inaczej, nie chcemy z tego snu się budzić, a jedynie dalej w tą piękną bajkę wierzyć.

My przyjmujemy Maroko takim, jakim jest – z wszystkimi jego wadami i zaletami. A przede wszystkim z jego magią, choć nieco inną, niż sobie to wcześniej wyobrażaliśmy. I im szybciej Wy zaakceptujecie prawdziwe Maroko, tym szybciej i łatwiej przyjdzie Wam prawdziwe doświadczanie tego kraju.

Ludzie w Maroko

Ludzie w Maroku

Ludzie w Maroku

Ludzie w Maroku

Ludzie w Maroku

Ludzie w Maroku

Ludzie w Maroku

Ludzie w Maroku

Ludzie w Maroku

Ludzie w Maroku

Ludzie w Maroku

Najpiękniejsze miejsce w Gruzji – David Gareja

Dwie godziny jazdy od Tbilisi, tuż przy granicy z Azerbejdżanem, znajduje się miejsce niezwykłe, przyprawiające o dreszcze, które – będąc w Gruzji – po prostu zobaczyć trzeba. Pominięcie David Gareja podczas zwiedzania Gruzji będzie grzechem niewybaczalnym. Na pytanie, co warto zobaczyć tym pięknym zakątku świata, pierwsze co przychodzi nam na myśl, to monastyry kute w skale, zwane David Gareja. Według nas, to najpiękniejsze miejsce w Gruzji. Dojazd do tego miejsca nie jest najlepszy. Podejście pod górę nie najłatwiejsze. Ale widoki warte są każdego trudu, każdej kropli potu. Największe wrażenie miejsce to zrobi na osobach, które jeszcze nigdy nie były na stepie lub pustyni, a także na tych, którzy kochają otwarte przestrzenie.

        David Gareja, Gruzja

 

Na wycieczkę do David Gareja nieopatrznie wybraliśmy dzień, podczas którego panował 45-stopniowy upał. Już sama trasa, choć krótka, ze względu na brak porządnej drogi, była trochę męcząca. W busie nieznośny upał, po otwarciu okien do środka wdzierał się pył i kurz z kamienistej drogi. Ale gdy nie zwracało się uwagi na takie drobne niedogodności, przez okna można było dojrzeć widoki nieziemskie. Odnieśliśmy wrażenie, że trafiliśmy na Marsa. Niesamowite formacje górskie, głębokie doliny porośnięte wysokim trawami, wysuszone słone jeziora – były to dość niecodziennie widoki.

W trakcie jazdy zgłębiamy przewodnik. Czym jest David Gareja? Jest to kompleks monastyrów wykutych w skale w regionie Kachetia. Ten kościelny kompleks został założony przez 13 syryjskich mnichów w IV wieku na zboczach góry zwanej Garedża. Pierwszy z osiedlających się tam mnichów na imię miał David, stąd nazwa całego kompleksu. Z każdym kolejny wiekiem klasztory przeżywały rozkwit. Budowano następne monastyr,  korytarze i zbiorniki na wodę. W pobliskim Udabno powstała szkoła malarska, która odseparowała się od wpływów bizantyjskich. Dlatego też freski widniejące na ścianach skał w Garedża są unikatem na skalę światową. Malowidła te prezentują pierwszych budowniczych klasztorów czy uwielbianą przez Gruzinów królową Tamarę. Wydawać by się mogło, że kompleks leżący na uboczy, w górach na dość niedostępnym terenie, nie będzie rzucał się w oczy i zaprzątał myśli okolicznych potęg. Jednak klasztory zostały zdobyte przez Turków Seldżuckich, a kilka wieków później Mongołów i wojska perskie, co hamowało rozwój monastyrów. Kolejni władcy gruzińscy próbowali ożywić David Gareja. Na przełomie XVIII i XIX wieku monastyry pozostawały niezamieszkane. Obecnie przebywa w nich kilku mnichów. Sytuacja prawna tego miejsca niestety jest nieuregulowana. David Gareja leży na granicy między Gruzją a Azerbejdżanem, a państwa te wciąż pozostają w sporze na temat przynależności kompleksu świątyń. Nie stanowi to jednak żadnego problemu przy zwiedzaniu tego przepięknego miejsca.

 

Wyobraźcie sobie miejsce, gdzie  nie dochodzą do Was żadne dźwięki. Jedynie cisza aż dzwoni w uszach. Żadnych aut, żadnej muzyki, żadnych zwierząt ani jakichkolwiek ludzkich odgłosów – tylko wy i ten niecodzienny widok. Wchodząc na szczyt Garedża, już obracając się za siebie, ujrzycie niesamowite formacje skalne i wspaniałe pasmo górskie o różnych odcieniach różu, beżu i brązu. Podejście jest krótkie, ale wymaga sporo wysiłku. Zwłaszcza podczas upalnych dni. Ale jedno Wam gwarantujemy. Gdy wejdziecie na górę, ten widok aż przygniecie. Ta przestrzeń jest wprost przytłaczająca. Z pewnością nie jest to miejsce dla osób z lękiem wysokości lub przestrzeni. Ścieżki między poszczególnymi monastyrami, w niektórych miejscach przyprawiają o dreszcze. Z jednej strony ściana, z drugiej przepaść. A dalej tylko niekończąca się przestrzeń, po horyzont którego nie widać. Gdyby tak przyjrzeć się dokładnie fragmentom ziemi rozciągającej się u podnóża góry, dostrzec można niezwykle urozmaicone ukształtowanie terenu – wzgórza, doliny, czy kaniony. Płaskowyż jest ogromny, a należy już do Azerbejdżanu, dlatego od czasu do czasu można spotkać na drodze straż graniczną. Same monastyr prezentują ciekawy widok. Podziwiając je, ciągle nasuwa się pytania – komu chciało się kuć w skale na takiej wysokości ? Ile siły trzeba było to włożyć? Jak żyło się w tym miejscu dziesięć wieków temu ?

W David Gareja łatwo o refleksje. W miejscach takich jak to, dobitnie odczuwamy, jak malutcy jesteśmy i jak ogromny jest świat. Pochylamy głowy przed ogromem, pięknem i przestrzenią. A najwspanialsze jest uczucie wolności. Tutaj naprawdę można się poczuć jak prawdziwy wilk stepowy – wolny, dziki i spragniony biegu w stronę niedoścignionego horyzontu.

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE

Do David Gareja można dojechać wypożyczonym autem. Jednak stan dróg nie sprzyja szarżom. Można również dojechać taksówką za 80 lari / 4 osoby w jedną stronę. Jednak obie formy dojazdu sprawdzą się jedynie, jeśli podróżujecie w grupie – im was więcej, tym mniej zapłacicie za dojazd. No chyba, że kosztami podróży przejmować się nie musicie.
Najciekawszą opcją, sprawdzoną przez nas osobiście, będzie dojazd marszrutką z Tbilisi. Bud odjeżdża codziennie z placu Puszkina o godzinie 11. Wystarczy przyjść na plac [skwer? park?] naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego. Ten niewielki skwer liczy ledwie kilka metrów kwadratowych, więc bez najmniejszych trudności odnajdziecie niewielki pomnik Puszkina. Na miejscu należy zjawić się 15 minut przed odjazdem. Od razu podejdzie do Was pracownik firmy organizującej wycieczkę i wręczy ulotkę informacyjną w wybranym przez was języku – również po polsku. Na ulotce odnajdziecie wszystkie niezbędne wiadomości, także podstawowe informacje na temat historii monastyru.

      

Wycieczka trwa cały dzień. Nie musicie się martwić, że zabraknie miejsca – jeśli jest wiele chętnych, na parking zostanie podstawiony kolejny bus. Przed wejściem do busa uiszcza się opłatę za wycieczkę – 25 lari, które były najlepiej wydanymi przez nas pieniędzmi w trakcie całej podróży po Gruzji. Dojazd do klasztorów trwa około 2 godzin. Po drodze kierowca zatrzyma się w kilku interesujących miejscach, aby podróżujący mogli na spokojnie zrobić kilka zdjęć. Na miejscu mamy około 3 godzin na zwiedzanie monastyrów, co jest wystarczającym czasem na poznanie każdego zakamarka. Zwiedzanie zajmuje średnio około dwóch godzin. Wstęp do klasztorów jest darmowy.

Co bardzo istotne, należy zabrać ze sobą naprawdę dużo wody. W David Gareja nie ma sklepu, a jeżeli upał doskwiera, zwiedzanie zrobi się bardzo uciążliwe. Podejście jest strome, nieraz trzeba się wręcz wspinać. Podobnie przy zejściu – trasa jest stroma. My zaliczyliśmy kilka nieprzyjemnych wywrotek. Ważne jest wygodne obuwie – odpuście sobie klapki, a to z dwóch przyczyn. Trasa miejscami wiedzie po kamieniach, przy monastyrach ścieżka jest naprawdę stroma. W takim dość ekstremalnych warunkach przydaje się stabilne obuwie. Poza tym, Garedżia to region, w którym żyją żmije. My co prawda (na szczęście) żadnej nie spotkaliśmy, podobnie jak większość osób, z którymi rozmawialiśmy, a które tam były przed nami. Jednak czytaliśmy opinie wielu osób, które węże spotkały na swojej drodze. Wydawać by się mogło, by te zwierzęta raczej unikały ścieżek uczęszczanych przez ludzi, jednak dla własnego komfortu psychicznego, warto przywdziać na ten dzień zabudowane obuwie. Bo nigdy nie wiadomo, czy nie staniemy oko w oko z jakąś zbłąkaną żmiją. Wycieczkę możemy odradzić dla osób podróżujących z małymi dziećmi – chyba, że chcecie przeżywać zawał serca przy każdym spojrzeniu na urwiska i ścieżki wiodące nad nimi. Podczas powrotu przewidziany jest postój w polskim hostelu w Udabno, gdzie można się posilić pysznymi gruzińskimi potrawami i smacznym piwem. Do Tbilisi wrócicie około godziny 20.

Możemy was zapewnić, że będzie to jedna z najciekawszych wycieczek w Waszym życiu.